Na zachodzie nieczęsto powstają produkcje, których bohaterami są nasi rodacy na obczyźnie. Nic więc dziwnego, że najnowszy film Johna Dahla wzbudził w Polsce niemałe poruszenie jeszcze przed
Na zachodzie nieczęsto powstają produkcje, których bohaterami są nasi rodacy na obczyźnie. Nic więc dziwnego, że najnowszy film Johna Dahla wzbudził w Polsce niemałe poruszenie jeszcze przed wejściem na ekrany. Zanim wybrałem się na seans, usłyszałem wiele opinii na jego temat, co nijak pokrywało się z tym, co zobaczyłem w kinie. Chciałbym więc zacząć od napisania, czym "Mokra robota" nie jest. Po pierwsze "Mokra robota" nie jest, jak szumnie głosi producent, zabójczą komedią o kulach. W moim przekonaniu film ten w ogóle nie jest komedią, losy głównego bohatera Franka nie tylko nie śmieszą, ale też momentami budzą żal i współczucie. Nie chcę przez to powiedzieć, że podczas prawie stu minut filmu ani razu nie wybuchniemy głośnym śmiechem - owszem są takie momenty, jest to jednak zasługa świetnych dialogów i gry aktorskiej. Po drugie "Mokra robota" nie jest w żadnym razie filmem sensacyjnym pełnym pościgów i strzelanin. Jeżeli ktoś wybiera się do kina z takim nastawieniem, może sobie od razu odpuścić, ponieważ "Mokra robota" to film nie dla niego. Czym zatem najnowsza produkcja Dahla jest? W moim odczuciu jest to film z pogranicza gatunków dramatu i noir. Opowiada przede wszystkim o walce bohatera z nałogiem, z samym sobą, ze swoimi słabościami i niedoskonałościami. Wprowadza nas również w świat przestępczego podziemia i rządzących nim brutalnych zasad. Jest to film, który trudno jednoznacznie zdefiniować. Opiera się on w dziewięćdziesięciu procentach na dialogach, a tylko w dziesięciu na akcji. Pomimo tego mogę zapewnić, że ani przez chwilę się nie nudziłem. Bohaterem "Mokrej roboty" jest płatny zabójca Frank Falenczyk (Ben Kingsley). Pracuje on na zlecenie polskiej mafii w Buffalo i, jak sam często przyznaje, uwielbia swoją robotę. Problemem jest jednak jego pociąg do alkoholu. Gdy Frank zawala bardzo ważne zlecenie, wściekły szef wysyła go na przymusowy urlop i kurację w AA. Pracując tymczasowo w zakładzie pogrzebowym, bohater poznaje nowych znajomych, w tym piękną Laurel (Téa Leoni), którzy pomagają mu wyjść z nałogu, co jednak nie jest tak łatwe, jak się Frankowi z początku wydawało. W krótkim czasie po jego zniknięciu z szeregów mafii, interesy jego szefa zostają zagrożone przez konkurencję, co oznacza, że usługi Franka ponownie będą w cenie. Film ma mnóstwo zalet i tylko jedną wadę. Jest po prostu za krótki. Postacie są tak interesujące i tak dobrze zagrane, że po zakończeniu filmu żałujemy, iż nie dane nam było poznać ich jeszcze bliżej. Głównym atutem jest oczywiście znakomity Ben Kingsley. Jako podstarzały i zgorzkniały gangster alkoholik wypada doskonale, choć kandydatem do Oscara zapewne nie będzie (obym się mylił). Pozostali aktorzy również wypadają świetnie, warto szczególną uwagę zwrócić na Billa Pullmana - w takiej roli jeszcze go nie widzieliśmy. "Mokra robota" jest filmem nietypowym i przez to jak najbardziej godnym polecenia. Historia płatnego mordercy z problemami egzystencjalnymi wciąga, ale też czasem zasmuca. Przypomina nam wszystkim, jak łatwo jest stoczyć się na dno i jak trudno jest się później podnieść. Jest to też okazja, by przekonać się, w jaki sposób Amerykanie postrzegają Polaków i wyciągnąć z tego pewne wnioski.